środa, 8 czerwca 2011

Lipne liberatury, czyli nożyczuszki Ockhama

Marcel Kwaśniak: Fontanna Duchampa przed detonacją

















Sukces wydawniczy pierwszej pozycji Wydawnictwa Czyta Lipa - książka skandalizującej autorki Justyny Matwijewicz, o której od momentu wydania nieprzerwanie mówi się na krakowskich salonach, w jeden dzień zniknęła z księgarskich półek. Jakie są przyczyny tego niespotykanego w świecie księgarskim wydarzenia? Książka obnaża wiele zjawisk, które narastały w światowej kulturze, podskórnie wiły się, aby wreszcie w tej pozycji wydostać się na światło dzienne - chciałoby się powiedzieć za Konwickim - w „paroksyzmach detonacji”.

Pozornie najbardziej niezwykłą cechą książki jest to, iż powstała bez udziału... autorki. Autorka została zaproszona na własny wieczór autorski, gdzie zaprezentowała dzieło, z którym zetknęła się wówczas po raz pierwszy. Dalece myliliby się ci, którzy uznaliby w tym momencie, iż całość jest blagą, żartem, efemerycznym uniesieniem, przyjacielskim gestem. Wydanie książki miało charakter intelektualnej prowokacji i konstatacji – to jednoczesne pokerowe „pas” i pokerowe„sprawdzam”.

Do czasu wydania „Fryzjera męskiego” wierzono w trwały związek między dziełem a autorem. Dzieło, aby istnieć, musiało mieć autora; autor zaś, aby móc się tak nazywać, musiał stworzyć przestawione światu opus. Tymczasem w rzeczywistości związek ten kruszył się już od dawna: czy Michael Jackson miał jakiekolwiek pojęcie, jak będzie wyglądał jeden z największych „jego” przebojów „Hold My Hand”, nagrany już po jego śmierci? Czy Jeff Bridges miał udział w grze postaci z jego odmłodzonym wizerunkiem w filmie „Tron. Dziedzictwo”? I przecież nie chodzi tu o prymitywne przeróbki czy plagiaty. Na naszych oczach powstało zjawisko, które moglibyśmy nazwać „wirtualizacją autora”. W takich dziełach autor istnieje potencjalnie, par excellence wirtualnie. Reprezentuje go zaś w dziele coś, co czyni go wyjątkowym - jego szczególna cecha, która sprawia, iż dzieło znajduje odbiorców.

Próbka głosu piosenkarza, twarz aktora, czy postać jako całość stają się materią nowego rodzaju dzieła. Czym więc różni się dzieło zwirtualizowanego autora od podróbek, nawiązań, pastiszy? Czy wystarczy sama intencja „ghostautorów”? Wydaje się że nie. Istotą takiego dzieła jest intencja odbiorcy: świadome podjęcie autorskiej gry, która domyślnie zostaje przypisana związkowi dzieła z odbiorcą. Wiemy, iż to nie Michael Jackson pracował nad pośmiertną piosenką. Czy jednak przeszkadza nam to w uznaniu, iż jest to „jego” (plus jeszcze kogoś tam mało istotnego) utwór? Wiemy, iż Jeff Bridges nie występuje w filmie, ale uparcie wierzymy w „jego” tam obecność. Wiemy też, że Justyna Matwijewicz nie napisała ani litery „Fryzjera damskiego”, ale czujemy, iż wypełniła go treścią w sposób pełny. Wbrew znanemu dialogowi z kultowego „Rejsu” dziś można być jednocześnie twórcą i tworzywem.

Czy w takim razie może powstać dowolna książka podpisana dowolnym nazwiskiem i zawierająca dowolny ciąg znaków bądź ich brak, którą będziemy skłonni uznać za dzieło zwirtualizowanego autora? Otóż nie! Dlaczego? Na tej samej zasadzie, na jakiej nie każdy pisuar jest dziełem sztuki, „fontanną” Marcela Duchampa; nie wystarczą same sample głosu, by powstał przebojowy utwór. Potrzebna jest do tego postać artysty, jego potencjał, jego „niezwirtualizowane” dokonania. To jego szczególna cecha, która daje poczucie „tego czegoś”.

Marcel Kwaśniak: Fryzjonomia zwirtualizowana

















"Fryzjerowi męskiemu” udało się jednak coś więcej niż tylko wydobycie na powierzchnię instytucji „zwirtualizowanego autora”. Książka ta wskazała nam kolejny problem współczesnego świata, jakim jest nadmiar treści, przerost informacji. W czasie gdy w sieci i w „realu” krąży nieprzeliczona ilość treści, tylko wybór jest cenny. Inteligentna redukcja jest marzeniem, nieosiągalną i wiecznie poszukiwaną wartością. Nadmiar tekstów sprawia, iż nie chcemy, a często nie potrafimy już odbierać długich komunikatów. Dzisiaj liczy się tylko skrót. 

Co jednak jeśli skrót będzie się rozwijał? Czy można w nieskończoność dokonywać przycinania tekstu? Ostatecznym końcem takiego procesu na zawsze pozostaną tylko nożyczki – narzędzie skrótu lub jego intencja. Tym razem pojawia się - obok „zwirtualizowanego autora” - także „zwirtualizowana” treść. Jakże często bowiem zamiast lektury dzieła pozostajemy jedynie przy skrócie, streszczeniu, opisie?

Skoro więc wyrabiamy sobie opinię, czy też przyjmujemy do wiadomości zawartość dzieła na podstawie skrótowej informacji, innej opinii, po co nam w ogóle treść dzieła? I tu najdalej idzie znowu „Fryzjer męski”. Skoro więc treść dzieła nie jest konieczna, to może przestańmy udawać, iż jest potrzebna. Skupmy się na dwóch rzeczach, których odbiorca naprawdę potrzebuje: desygnatu w postaci książki - pięknego i ciekawego przedmiotu, którego można dotknąć oraz samej opinii o jego treści. W ten sposób „Fryzjer...” podejmuje grę z kontekstami liberatury.

W dziele takim musi jednak zawierać się element absurdu, szaleństwa. W tym kontekście wybór paluszków-nożyczuszek zamiast głupiej czapki wydaje się zupełnie na miejscu. Aż chciało by się zakrzyknąć za Galileuszem: „A jednak się kręci”!

Marcel Kwaśniak, obserwator

4 komentarze:

  1. ja tego Marcela znam, on jeszcze z "Fryzjera.." doktorat zrobi

    OdpowiedzUsuń
  2. A kim jesteś Ty Tania Książko?:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem starym dżentelmenem, który lubi dobrą whisky. I fajkę z marokańskim tytoniem...

    OdpowiedzUsuń